18 November 2007

Szczerze, czyli Rozterki Egzaltowanego Emigranta

Ostatnio mój blog (zapewne ku rozpaczy tych, którzy łączą się z internetem poprzez modem) przeszedł na pismo obrazkowe i słów w nim jest niewiele. Niby obraz zawiera w sobie tysiąc słów i każdy domyśla się w mniejszym lub większym stopniu jaki jest obecny stan mojego ducha, ale czuję potrzebę głośnego stwierdzenia faktu, że nie jest dobrze. Jestem za oceanem już prawie tydzień i tęsknię okrutnie. Za tym, co minęło bezpowrotnie, za tym, co mnie ominęło, za tym, co nie będzie moim udziałem. Patrzę wokół siebie i czuję pustkę. Godzinami oglądam 364 zdjęcia wykonane w ciągu dwóch tygodni pobytu w Krakowie i zastanawiam się, co by było gdybym została w Polsce, gdybym nie opuściła rodzinnego miasta, gdybym mieszkała blisko Rodziny i Przyjaciół, gdybym znowu miała wolnośc wyboru mojej rzeczywistości.

Mam taką paskudną cechę, że idealizuję ludzi, miejsca i przeszłe zdarzenia. Oczywiście rani to przede wszystkim mnie, bo kontakt z rzeczywistością jest przecież nieunikniony. Ktoś mógłby powiedziec, że tęsknota za tym, co odległe i niedostępne jest jednym z podstawowych ludzkich uczuc, ale u mnie rozwinęło się ono do rozmiarów przesłaniających horyzont. Nie potrafię odnaleźc radości tutaj, bo cały czas tęsknię za tym, czego nie mogę miec. Zazwyczaj tego typu uczucia u emigrantów inspirowały powstanie wspaniałych dzieł sztuki, ale w moim przypadku zaczynają podcinac mi skrzydła. Jestem geograficzną sierotą, która nie potrafi odnaleźc się w nowym kraju i która jednocześnie ma świadomośc tego, że krótkotrwałe wizyty w Polsce są ułudą, w czasie której wszyscy cieszą się, że mnie widzą i każdy ma dla mnie czas.

Kiedyś jeden z moich (nie)przyjaciół powiedział mi, żebym przestała się bac tego, że go już nigdy więcej nie zobaczę, gdy zamkną się za nim drzwi mojego mieszkania. Nazwał mój problem lepiej niż ktokolwiek inny. Myślę, że jednym z powodów, dla których tak kurczowo trzymam się przeszłości jest obawa przed byciem zapomnianą. Mam jakoś tak śmiesznie zakodowane w głowie, że w momencie, gdy ułożę sobie tutaj życie i gdy tutaj będę szczęśliwa, to Ci, których zostawiłam w Polsce po prostu skreślą mnie i wyrzucą z pamięci. Nie wiem dlaczego, ale nie potrafię dac ludziom wokół mnie kredytu zaufania. Głupie to, bo przecież w ostatnim czasie tak wiele mam dowodów na niezniszczalnośc prawdziwych Przyjaźni. Agnieszka, Artur, a wcześniej jeszcze Tomek i AgatA nie zapomnieli przecież o mnie choc przez jakiś czas nasze kontakty leżały zakurzone gdzieś na najwyższej półce ogromnego magazynu przyjaciół...

P.S. Bardzo przepraszam za to dzisiejsze nieukierunkowane i mało skoordynowane pisanie, ale potrzebowałam głośno wypowiedziec to, co zdołałam odkryc w sobie w ostatnich kilku dniach. Dzięki temu stało się to dla mnie bardziej rzeczywiste. Teraz już pozostaje tylko (???) dokładnie scharakteryzowac moją chorobę i znaleźc na nią skuteczne lekarstwo. Wszelki sugestie będą mile widziane. :)))

2 comments:

Anonymous said...

W życiu jest zawsze coś za coś. A człowiek zwykle woli trzymać się kurczowo tego co ma, niż zaryzykować i zdobyć coś nowego być może tracąc to, co obecnie posiada. To naturalna obawa. Ale spójrzmy na to trochę bliżej. Jeśli znajdziesz przyjaciół za oceanem, a moim zdaniem powinnaś zacząć ich szukać, to nie oznacza to, że automatycznie stracisz tych, których masz w Polsce. Twoja lista przyjaciół najprawdopodobniej się wydłuży. Przecież nawet jeśli nieczęsto bywasz w kraju, to przy dzisiejszych zdobyczach techniki nie jesteś skazana na brak kontaktu z dotychczasowymi przyjaciółmi, a możesz ten kontakt podtrzymywać nawet bez tej techniki choćby pisząc zwykłe listy. Jeśli natomiast przyjaciele o Tobie zapomną albo pozwolą Tobie o nich zapomnieć, to chyba też nie będzie czego żałować, bo to będzie znaczyło, że ich przyjaźń była niskiej próby. Moja rada jest więc taka: szukaj przyjaciół tam, gdzie mieszkasz, bo oni będą pod ręką, kiedy będziesz potrzebowała pomocy, a jednocześnie podtrzymuj kontakty z dotychczasowymi przyjaciółmi. Summa summarum zawsze będziesz miała jakieś grono przyjaciół. :)

Ilona said...

Hej Roman!
Przepraszam, ze chwile zajelo mi ustosunkowanie sie do Twojej wypowiedzi. Mialam troche intesywniejszy poczatek tygodnia, bo musialam przygotowac prezentacje na spotkanie labowe i raport z postepow badan dla szefowej.
Prawda jest tez taka, ze po napisaniu tego postu, troche mi przeszla moja nostalgia i wielki smut. Ja jakos tak zawsze mialam, ze jak powiedzialam cos na glos, to to zaraz znikalo. Przypadkiem skrajnym byla moja licealna "wielka milosc" do kolegi z klasy. Trwala 3 i pol roku i skonczyla sie w czasie studniowki, gdy w koncu udalo mi sie wyznanie z siebie wydusic. ;)))
Co sie tyczy przyjazni za oceanem, to ja to wszystko w teorii wiem, ale jakos brakuje mi energii na realizacje. Bo niestety specyfika mojej profesji wiaze sie z nieuniknionymi pozegnaniami. Ktos przychodzi do labu na 3 do 5 lat i potem odchodzi lub ja odchodze. A ja strasznie nie lubie odchodzenia. Tak jak napisalam wczesniej, jest ono dla mnie zawsze zdarzeniem bardzo ostatecznym. Pewnie wynika to z tego, ze tak wlasnie odszedl z mojego zycia ojciec, gdy wyjechal do Stanow i stamtad przeprowadzil rozwod ze mna i z moja Mama. Trudno jest byc DD, ale staram sie isc do przodu. Znalazlam sobie kilka dodatkowych zajec, planuje zapisanie sie na silownie i moze uda mi sie wypocic moje smetne mysli. Tak czy inaczej dziekuje za cyber-wsparcie. :)))